Kronika Obozu OHP z I LO w Zamościu pracującego na rzecz Nadleśnictwa Józefów, rok 1976
Jest wtorek 23 czerwca 1976 roku.
Słońce jak zwykle praży niemiłosiernie. Gdzie tu się schować, skryć się, bodaj jakiś cień. Grupa młodzieży obrzucona bagażami oblega ścianę mleczarni. Ach, przynajmniej tu jest trochę chłodniej! Kolorowo, wesoło, pogodnie. Aż dziw bierze, że to ta sama młodzież, która jeszcze kilka dni temu ślęczała nad książką w szkolnej ławie. Kiedyż w końcu ten wyjazd? Ktoś tam odbija piłkę, ci znowu strzelają „citro”. Jakiś śmiech, pewnie ktoś powiedział kawał.
Ach wakacje, wakacje…!
Pewnie będzie fajnie – oby.
Strzelista wieża ratusza, ciężkie, obwisłe mury i ściany kamienic – eee…, wszystko to takie znane, nudne – to będzie dopiero frajda popaść w nieznane, przynajmniej przez te kilka tygodni nie deptać po płytach placu szkolnego. Zresztą, Józefów tak blisko Zamościa, a jednocześnie tak daleko…
Praca? – e, co tam, drobnostka, będzie wspaniale i już! Las, namioty, woda, to dopiero wakacje!
Podjeżdża autokar, staje, wszyscy zrywają się, e – to nie nasz wóz. Nikt nawet nie zauważył stojącego obok Stara. Profesor – komendant każe ładować się na ciężarówkę. Jęk zawodu i zdziwienia dobywa się z ust młodzieży. A niech tam, wskakujemy. No to co? Alibaba…
Jeszcze parę machnięć ręką na pożegnanie, parsk przeraźliwego śmiechu i w drogę. Trochę tłucze, trzęsie, śpiew rwie się co chwila, przeplata z radosnym uśmiechem.
-Ach, jak przyjemnie kołysać się wśród fal, gdy szumi, szumi …
Ktoś krzyczy – zobaczcie Porsche 911S. Kilka głów wychyla się z ciekawości. Wygłupy, towarzystwo obce i rozbite na początku zżywa się przez te kilka chwil w zgraną paczkę. Marzymy – fajnie będzie. Jak to dobrze, że jest tu tyle dziewczyn i ponoć ma być codziennie dyskoteka. Nie, no szaleństwo. Żyć nie umierać. Radość i zadowolenie potęgują rosnące uczucie zniecierpliwienia – to już zaraz, jeszcze dziś, nie mieści mi się w głowie.
Samochód skręca w polną drogę, to już pewnie bardzo blisko. Stajemy, wysiadka. Po godzinie jazdy wszyscy rozprostowują kości i od razu rozglądają się wokoło.
O, widzę namioty, ale nędznie. Kilka kolorowych płócien chowa się za szarymi pniami drzew sosnowego lasu. Takie to ciche, niepozorne, puste, wymarłe. Czuję się lekko rozczarowany. To ma być obóz? Leży u podnóża górki, jest wtulony, przyduszony do ziemi. Fałdy piachu rozcinają las na dwa skupiska drzew, przypominając z daleka wyschnięte koryto rzeki. Odrywam wzrok od namiotu. Łąka, szachownica pól, gdzieś tam spomiędzy drzew zerkają słomiane strzechy i błysk słońca odbitego od blaszanego lustra dachu. Wbiegamy między namioty, zaglądamy, jesteśmy ciekawi, pragniemy wszystkiego dotknąć, obejrzeć, poznać. Dobierać się siódemkami – padają słowa komendanta. Wy tu, a tamci tutaj! Biegiem zajmujemy lóżka. No i co teraz robić? Tutaj przecież nic nie ma. Pięć namiotów, komórka i to wszystko. Komendant pociesza nas – lada dzień zrobi się stołówkę łazienkę, zelektryfikuje obóz, woda też będzie. To chyba tylko słowa, słowa, słowa…
Ci, którzy byli na innych obozach, z góry przekreślają dotarcie się obozu. A jednak mamy nadzieję „tę cichą, marną”. Stolarze już coś tam majstrują, zbijają daszek, przywieziono kocioł do gotowania wody, sprzęt i ubrania robocze. Ustawiamy się w kolejkę po odbiór potrzebnych akcesoriów, pościeli, kocy. Wszystko to dzieje się w ogólnym bałaganie i pośpiechu. A obiad już czeka – więc szybko ładujemy się na wóz i do miasta. Sterani siadamy za stolikami – i znów przychodzi nam czekać. No, nareszcie można coś zjeść. Słabe, to słabe, ale jakoś przejdzie. O, chyba będzie lało- (znowu) i na dodatek trzeba wracać piechotą. Trudno! Zmoczeni szybkim krokiem wyruszamy w kierunku obozu. Nagle ktoś krzyczy – a może coś zaśpiewamy? Rozbieramy się, ciuchy pod pachę i….skąd taki duży deszcz, skąd taki zimny deszcz na oczy nasze spadł i włosy splątał nam, za nami włóczy się i nie chce słyszeć że. Nie jego pragnę znaleźć tu….
Padamy na łóżka. I pomyśleć, że jutro robota!
W obozie jak zwykle rozgardiasz. Zbijanie półek, pierwsze sprzątanie. Ktoś tam szuka sznurka, słychać odgłos wbijanych gwoździ, który miesza się z „wyciem” piłowanych desek. Ach, jak idealnie pasują te słowa: każdy sobie rzepkę skrobie. I znowu ten niewdzięczny deszcz ciągle pada, głowy z namiotu wychylić nie można, już nie mówiąc o zwiedzaniu okolicy. Ale fatalny początek. Ktoś tam głośno narzeka. Kiedyż w końcu przyjdzie ten Jurek i puści muzykę. Przynajmniej przygłuszy płacz deszczu i rozchmurzy minorowe miny. Komendantka wpada do namiotu i werbuje dwie osoby do robienia kolacji. W strugach deszczu pędzimy po wodę do studni. Kilka bochenków chleba z oporem zamienia się w kanapki przyprawione masłem i kiełbasą. Kupę nerwów kosztowało nas zanim zamokłe gałązki i węgiel raczyły rozpalić się pod kuchnią. Co chwila pierzaste kłęby dymu osmalały garnek z wodą i oblizywały się o tacę z jedzeniem. Dopiero teraz deszcz zlitował się nad biednymi dyżurnymi. Lepiej późno niż wcale. Przynajmniej kolację zjemy „na sucho”. No, teraz można lecieć za górkę nad zalew. Przemykamy się między sosnami – już z oddali prześwietla szara tafla wody. Jeszcze tylko skok z piaszczystej skarpy i jesteśmy na brzegu. Jak tu dziko, odór błota miesza się ze świeżym zapachem żywicy. Na lewym brzegu spomiędzy zieleni wychylają się niskie przygarbione chaty. O, po prawej stronie widzę plażę i kąpielisko. Chodźcie – skoczmy. Wąską ścieżką na bosaka brodzimy po świeżo rozmokłej ziemi. Co kilka kroków mijamy siedzących nieruchomo wędkarzy. Ach, jaka zimna woda! Już koło ósmej, śpieszymy się na apel. Komendant zaznajamia nas z regulaminem, opowiada o pracy. Wspólnie wybieramy radę hufca i dzielimy się na sekcje. Zrobiło się pogodnie, wesoło. Słowa komendanta wniosły trochę humoru i wyrwały z nas momentalnie uczucie niechęci – dodały nadziei na lepsze bardziej udane dni.
Już się ściemniło. Nikt nie ma ochoty pchać się do namiotu. Siadamy we czterech wokół stołu i „brydżymy”. Dobrze, że jest magnetofon i radio. Jutro komendant ma sprowadzić aparaturę nagłaśniającą, będziemy mogli się bawić. Ze wszystkich stron dobiegają urywane rozmowy młodzieży. Każdy opowiada swoje wrażenia z pierwszego dnia obozu.
Jest wesoło. Chyba nie będę się tu nudził. Do studni za daleko, nie chce nam się myć, zresztą, po co? „Z błotem się nie biłem, po błocie nie chodziłem, błota nie jadłem”. Tylko nieliczni zarzucają ręcznik na szyję i zasuwają przemyć ręce i twarz. Komendant rozdzielił wartę na dzisiejszą noc. Mamy stać po dwóch co dwie godziny. Oczywiście nam to nie w głowie. Przesiedzieliśmy prawie do rana we czterech przy brydżu. Ciężkie obwisłe chmury zasłoniły gwiaździsty firmament. Lekki powiew wiatru ocierał się o gałęzie drzew. Dopiero Radio Luksemburg skupiło naszą uwagę na grze.
Rano pobudka o szóstej. O, jak ciężko otworzyć oczy i podnieść głowę, już nie mówiąc o wstaniu. Wychodzę z namiotu – aż przymykam oczy od oślepiającego blasku słońca. Całe szczęście, że furman przywiózł cysternę z wodą, nie trzeba przynajmniej lecieć do studni. Pani „sorka” z dyżurnymi już przygotowuje śniadanie. Tak – jeść to mi się chce, ale pracować…?
Momentalnie reaguję na okrzyk – śniadanie. W biegu chwytam kubek i staję w kolejce za herbatą. Jeszcze dla mnie zabraknie i co wtedy? Na razie tylko chleb z masłem i dżemem, ale od jutra mają być zawsze bułki i mleko. Nie mamy jeszcze stołówki, toteż każdy zabiera posiłek do namiotu lub na ławkę i błyskawicznie „pożera”. Komendant zarządza zbiórkę. Dostajemy ostrzeżenie za nocne hałasy i śpiewy. A mówiłem, żeby ściszyć to radio.
Do arbajtu – wóz podjeżdża! Ojej, dopiero ósma! W locie łapiemy robocze katany, rękawice, czapki i szybko wspinamy się na wóz. Odjazd. No, niech się dzieje wola boska, zapalimy papieroska. Jak fajnie się podskakuje – kołysz mnie letni wietrze, oddech asfaltowych łąk – rozcinaj z nami gąszcz iglastego boru. „Czuły jestem, silny jestem, rozumny – potrzeba mi lotu”. Pożeram wzrokiem radości uciekające słupki drogowe. Śpiew rozradowanej młodzieży zamienił w nieuchwytną chwilę półgodzinny czas jazdy. Jeszcze tylko w polną drogę i stajemy. Błyskawicznie „spadamy” z wozu. Uwagę naszą zwracają zielone kwadraty drzew, które gdzieś tam w oddali przytulają się do horyzontu. Po krótkim kursie bhp i objaśnieniu pracy, chwytamy za motyki i wyrywamy w pole. Każdy pcha się do najmniej zachwaszczonego rządku. Las motyk w rękach junaków co chwila wynurza się z gęstwiny chwastów. Rządek kolorowych, przygarbionych postaci w szybkim tempie oddala się od miedzy. I znowu ta cholerna trawa. Ciągle dziobię i dziobię, ręce opadają ze zmęczenia, a do drugiej jeszcze tyle godzin. Na dodatek słońce przypieka bezlitośnie, pot, kurz, zmęczenie – jak tu przetrwać do końca?
No, nareszcie dziesiąta. Z uczuciem ulgi rzucamy motyki i bezwładnie padamy na trawę. I tobie jeszcze chce się uśmiechać, jak ja tu bliski jestem zrezygnowania. Wśród ponurej ciszy i nastroju smutku dochodzi odgłos brzęku kubka o bańkę z herbatą i nieliczne narzekania. Co, już minęło pięć minut? O nie pani „sorko” – jeszcze chwila. Parę minut odpoczynku nas nie zbawi: No trudno – ociężałym krokiem wracamy na stanowiska pracy. Co wytrwalsi szybko wyrywają do przodu. A ja mam pozostać w tyle – mam być gorszy? Ze złością drę motyką zachwaszczone rządki, starając się nie uszkodzić drzewka. Mniejsza z tym, że niedbale, muszę jakoś do przerwy skończyć plewienie tego rządka. Nie, ten potworny upał może wykończyć człowieka. Plecy czerwone, strugi potu dosłownie leją się po spieczonych, obolałych ramionach. Czy nie było lepiej pojechać nad morze i leżeć bykiem na plaży, niż za nędzne grosze męczyć się z perzem i słońcem? Kiedyż w końcu będzie ta druga? Inni zaczęli już drugi rządek, a ja nie mam nawet sił na skończenie pierwszego – już nie mówiąc o chęciach. Nie pomogło nawet dwadzieścia minut przerwy – kompletnie wyczerpany z trudem dobrnąłem do końca drugiego rządku przed fajrantem. I jeszcze do tego przyjdzie mi tłuc się w tym starym gracie 30 km. Ponury, zmarnowany, milczący, wnerwiony padam na ławkę w „starze”. Jak tu ciasno. Ust mi się nie chce otworzyć. Skulony, bezwładny zasypiam. Budzi mnie hałas wychodzących z samochodu kolegów. Wolno schodzimy na brzeg Tanwi zmyć z siebie okropny brud. No, a teraz szybko na obiad. W „Oazie” jedzenie choć nędzne w mig znika z talerzy. Wygłodzone towarzystwo zjadłoby chyba drugie tyle.
Ojej! Moje ręce, jeszcze chyba nigdy nie miałem tylu odcisków na dłoniach. Niech tyko dojedziemy do obozu – padnę „bykiem” na łóżku i uderzam w kimono. Nie sądziłem, że tak tu będzie biednie – ba, nędznie.
Spoglądam z boku na smętne, niemniej rumiane od słońca twarze kolegów i koleżanek. Mimo, że szkoda mi ich, uśmiecham się. Śmiać mi się chce, może nie było tak strasznie, tragicznie jak nam się mogło wydawać. Z perspektywy czasu wspomnienia o mozole i pocie zbladły, zmalały, zrobiły sie takie małe, mizerne – żadne…. O drodzy-„Wicher wieje, wicher słabe drzewa łamie, wicher wieje wicher silne drzewa głaszcz.
Najważniejsze to być silnym, wicher silne drzewa głaszcze.”
Bałem się jednak powiedzieć im te słowa –na pewno przyjęliby je z ironicznym uśmiechem. Zobaczycie jednak, że po godzinie zagramy w piłkę, albo w brydża, a wieczorem poszalejemy na dyskotece.
Wiecie co, chodźmy rozejrzeć się po mieścinie. Obadamy gdzie jest piwiarnia, sklepy. Po co właściwie spieszyć się do obozu? Siadamy na moment na przydrożnym skwerku. Kolorowe plamy kwiatów narzucone na żywy, ostry pas zieleni gwałtownie przyciągają nasze oczy. Czuje się tu jak u nas w parku – tylko brak tu szelestu liści, „zapach” cienia drzew – a dajesz mi za to brak cywilizacji – odgłos rozmów ludzkich przygłuszony od czasu do czasu jękiem silników samochodowych z pobliskiego przystanku PKS. Chcę… a może tak mi się tylko zdaje – nie! pragnę, żądam ciszy, spokoju, który porwie me marzenia. Który zbliży i oddali to co piękne, wspaniałe – po prostu moją młodość, mój zapał i młodzieńczy zachwyt. I pomyśleć, że chce go zdeptać ta drętwa, martwa atmosfera wśród kolegów….
Może tak zaśpiewamy Breakoutów –
Gdybym był wichrem….
Gdybym był wichrem to jeszcze dziś,
Ramiona swe bym otworzył i ty byś się rzuciła w nie….
Czujemy na sobie wzrok przechodzących ludzi. E, co nam po ich zdumionych minach, co nam po smutku! Pędzimy do namiotów, mycie i od razu nad zalew. Zobaczymy, czy umiecie tak pływać jak chwaliliście się!
Wieczór – noc promieniowanej muzyki porywa ze sobą szelest liści; odgłos rozmów przytłacza odgłosy obozowego życia. Zapraszamy wszystkich na pierwszą, odbywającą się co wieczór dyskotekę. Poprowadzi ją dla nas członek Polskiego Stowarzyszenia Jazzowego, Klubu Pływackiego przy PSJ – Biały Kruk Czarnego Krążka, członek klubu Dyskoteka.
Szał radości wbiegł na mały placyk między drzewami rozpromieniony porywnym rytmem tanecznego rock and rolla. Baby – a teraz Deepy, nie dajcie się prosić. Black Night – Czarna Noc…. Tak ta noc, ten wieczór, ten zmierzch smutku, ten rytm nabierający podwójnej mocy od widoku szalejącej młodzieży. Wewnętrzne uczucie radości przerasta wszystko co można opisać, wyrazić. Słowa są takie marne, nieodpowiednie, uśmiech jest taki pełny, dogłębny, że chwilami nie może ukazać mego nieograniczonego wprost zadowolenia. Wydaje mi się, że nikt nie cieszy się tak jak ja i nikt nie wczuje się w mój młodzieńczy entuzjazm.
Jaka szkoda…na zakończenie naszej dyskoteki, po ciężkim dniu, seria utworów wolnych Rood Stewart – I’d Rather Go Blind – Raczej wolałbym oślepnąć – Zapraszamy wszystkich do tańca. Nikt chyba nie przypuszczał wówczas, że kaseta z wolnymi nagraniami podbije nasze serca, zwiąże nasze marzenia, pragnienia, zharmonizuje się z wewnętrzną potrzebą spokoju… miłości, że będzie w przyszłości wiązać nasze wspomnienia z Józefowem.
Następny ranek zaczął się tragicznie. Tylko… tak, tylko ta nieszczęsna pobudka przeciągnęła się z pół godziny. Jak ciężko rozprostować kości, ruszyć ręką, a co dopiero mówić o wstawaniu. Zrywam się na sygnał wzywający na śniadanie. Ledwo zraszam oczy, policzki i zaspany wskakuję na ławę, by z innymi zjeść posiłek. Zaraz, za dziesięć minut odjazd! Coś potwornego. Wolę nie myśleć o pracy, bo stracę zaraz apetyt i ranny humor.
Tego dnia robota po prostu pali nam się w rękach. Wczorajszą normę wykonaliśmy do przerwy śniadaniowej, a do odjazdu zdołaliśmy wyplewić jeszcze po jednym rządku. Czuję, że można by zrobić drugie tyle, ale… czy komu się chce harować, by później wziąć te parę złotych zapłaty. Nauka i praca nie poszła w las, nabraliśmy niezłej wprawy w plewieniu drzewek. Robimy teraz to szybciej, mniej się męczymy i więcej drzewek pozostaje na polu. Dobrze, że z nami pracuje pani komendantka, bo na pewno z połowa młodzieży leżałaby gdzieś za drzewami, lub wygrzewałaby się w słońcu. Z drugiej strony – chętnie sam poleżałbym w cieniu, a muszę niestety dziobać ziemię, chwasty i…z przypadku też sadzonki.
Popołudnie i wieczór upłynęły nam pod znakiem dekorowania obozu. Komendant zgodnie z zapewnieniami przywiózł masę kolorowych płócien, brystole, farby – dosłownie całe wyposażenie malarskie.
Członkowie sekcji dekoracyjnej spisali się wprost wspaniale – ich dziełem stała się wielka tablica informacyjna, którą ustawiliśmy na skraju lasu i niebywale śmieszna malowidła na ścianach kantyny. Jak to dobrze, że podczas naszej nieobecności stolarze zrobili w końcu stołówkę i umywalnię. Obskurne, brudne dachy i brązowe płaty dykty błyskawicznie trafiły pod pędzle zapalonych kolegów. Awangardowe, przedziwne rysunki wywołały natychmiastowy śmiech oglądających. Kilku chłopców zajęło się grodzeniem dzikiego dotąd obozu. Wystarczyło kilkadziesiąt metrów sznurka i trochę pracy nad rozklejaniem płócien, by różnobarwny krąg chorągiewek opalił wszystkie namiary. Blask zachodzącego, zawstydzonego słońca przemykał się między pniami drzew, ocierał o złoto piasku, potem rozpływał się po świeżo naniesionej farbie malowideł. Było tak cudnie. Oddech wiatru gdzieś tam dławił się o trzepoczące trójkąty czerwieni, żółci, brązu…. i ginął w oddali unosząc za sobą uśmiechy, radość, życie, które dopiero zawitało w próg lasu, przyrosło na stałe do gęstwiny drzew obozowych, zawładnęło myślami, słowami, a przede wszystkim uśmiechem młodzieży. Już chyba nikt nie wątpi w to, że jest wspaniale – i praca, i odpoczynek, czegoż więcej trzeba?
Najwięcej zachwytu i śmiechu unosiło się wokół dzieła naszych fotografów. Zabawne ujęcia pracującej młodzieży, humorystyczne popisy przybite na monumentalnej tablicy nad placem dyskotekowym przyciągały wszystkich wchodzących do obozu. Zrobiło się tak barwnie, pstrokato, a jednocześnie tak swojsko i ciepło – tak rodzinnie. Właściwie już każdy poznał każdego. Nie było chyba twarzy i sobków odłączających się od towarzystwa. Po wygrabieniu i uporządkowaniu terenu przystąpiliśmy do konkursu na najciekawiej wykonany totem namiotowy. Trudno było wybrać zwycięzcę, bo pomysłów nam rzeczywiście nie brakowało. W nagrodę dla wszystkich za sprawną pracę w obozie, a głównie za znakomite efekty, komendant przedłużył nam wieczorną dyskotekę. Świetne utwory rock and rollowe porwały wszystkich do wspólnej zabawy, powyciągały z namiotów nawet „antymelomanów”. Wieczór, muzyka, radość bawiących się – tak…. O tym marzyłem…
Trzeci dzień pracy minął pod znakiem ogólnego obijania się. Tylko dwoje młodych junaków nie oglądając się na kolegów wyrwało do przodu. Widocznie chcieli się sprawdzić, albo tak, aby być najlepszymi. A może jedno i drugie? Nikt nawet nie starał się ich przyhamować, wyśmiewać się z nich, choć na pewno w duchu im zazdrościli tak szalonego tempa. Inni natomiast sypiąc kawałami odwracali się od roboty każdym możliwym sposobem, czy to podpieraniem motyki, czy też leżeniem za zwałami chwastu. W końcu okazało się, że zrobili dwa, trzy razy mniej niż nasza dwójka przodowników. Oczywiście nie pozostało to bez echa. Wystarczył mały apelik, kilka nagan popartych ostrymi groźbami, by następnego dnia padały coraz to nowe rekordy w pracy. Okazało się, że ambicja wzięła górę nad lenistwem. Teraz każdy mógł obrobić pięć, sześć rządków, a niektórzy po siedem i więcej. Przez następne dni doszliśmy do takiej wprawy, że dziewięć rządków mógł wykonać każdy, dwanaście było dziełem grupy nielicznych chłopców. Na tak zabójcze tempo i zapał do pracy wpłynął na pewno oryginalny pomysł komendantki, która prowadziła imienny zapis wykonanej pracy. Nie opłaciło nam się już teraz pracować na dniówkę. Nikt co prawda nie wierzył, że jesteśmy w stanie zarobić po sto, so dwadzieścia złotych dziennie, ale wzięliśmy się solidnie do roboty. Aż trudno wyobrazić sobie naszą reakcję, gdy usłyszeliśmy, że przez dwa minione tygodnie wykonaliśmy więcej niż dwa zeszłoroczne turnusy OHP razem. I rzeczywiście – zabrakło dla nas roboty na terenie szkółek w Obszy. Zmieniliśmy teraz kierunek wyjazdów. Jechaliśmy do pracy z niecierpliwością, jako że szkółka miała leżeć w głębi lasu, w otoczeniu gęstwiny czernic. Tam też nie zabawiliśmy zbyt dług. Leśniczemu nie chciało się wprost wierzyć, że z robotą zaplanowaną na cztery dni zdołaliśmy się uporać do południa drugiego dnia. Resztę wolnego czasu „przejedliśmy” w czernicach. Co za cudowne miejsce! Ale nie martwmy się, że czas odjechać – komendant załatwił równie atrakcyjne miejsce pracy, tym razem w malinach. Rzeczywiście następnego ranka słońce jak zwykle przypieka. Star wolno brnie przez polne występy. Chowamy głowy w podręczne ciuchy, bo nie sposób oddychać tak zakurzonym powietrzem. Z uczuciem ulgi skaczemy na dół – i to, co ujrzeliśmy przerosło nasze oczekiwania. Rozległy, niemal nieograniczony las drzew „odrywa” się jakby z gęstwiny metrowych zarośli. Wzrok gdzieś tonie w oddali chcąc na próżno sięgnąć końca szkółki. Co kilka rzędów gęstwiny malin przegradzają obszar szkółki, przypominając jakby grube mury zielonego labiryntu. Zaledwie oddaliliśmy się kilkadziesiąt metrów od skraju, a już odczuliśmy jakieś osamotnienie, zagubienie, dziwny spokój. Wokół drzewa, maliny pręty trawy – wzrok odbija się od otaczających z boków pasów zarośli. Nic tylko iść do przodu, brnąć przez sitowie zarośli i wypatrywać końca kilkukilometrowych rządków. Jaka to odmienna atmosfera pracy od poprzedniej. Tylko garstka kolegów oddalonych od siebie i ten spokój. Bo jaki inny nastrój może stworzyć obcowanie sam na sam z naturą – świergot ptaków, szum traw i drzew – to właśnie daje najcudowniejszą ciszę.
Całe szczęście, że nie musimy teraz plewić, wystarczy odgarnąć trawę wokół drzewka i sprawdzić czy nie ma trocin. To już nie praca, zwykła zabawa, a nawet i to za dużo. Smak malin początkowo pyszny i słodki stał się dla nas już nie do zniesienia. Odjeżdżając nikt już nawet nie spojrzał na kuszące wcześniej wzrok „czerwone krople”.
Wieczorem z kolei, po „ciężkich” dniach pracy czekało nas zwykłe?…. nie, niezwykłe życie obozowe. Siatkówka, brydż, kąpiele – tak do tego przywykliśmy, że nawet w deszczowy wieczór rozebrani wybiegamy przed namioty, by zagrać wspólnie. Do tego echo roznoszonej po całym obozie muzyki…..
Kółko artystyczne pod wodzą pani Komendantki przygotowało wieczorami przedstawienie kukiełkowe. Mieliśmy okazję podziwiać nasze szkolne talenty aktorskie zza kurtyny, przyjrzeć się ich przygotowaniom. Kilka przedstawień dla dzieci z sanatorium w Krasnobrodzie i tu, na miejscu, w Józefowie rzeczywiście wypadło znakomicie. Mieliśmy nie lada frajdę, tym bardziej widząc uradowane twarze dzieci.
Oprócz tego, w ramach czynu społecznego, podjęliśmy się wykonać plażę nad zalewem dla warszawskiego ośrodka wypoczynkowego. Dwa popołudnia „lekkiej” harówy, ale za to – co za świetny pomysł – do końca turnusu mogliśmy korzystać z kajaków i pływać do woli po jeziorze.
Echa świetnie zorganizowanego obozu dobiło i do komendy woj. OHP. Podczas wizyty u nas zarówno zastępca komendanta, dyr. Szkoły, kilku profesorów byli wprost zachwyceni. Miło nam było słyszeć słowa, że stworzyliśmy tutaj raj na ziemi.
Ale cóż, nadszedł i ostatni dzień. Z żalem patrzyliśmy na teren naszej pracy. Wcale nie było tak ciężko. Jak ja mogłem po pierwszym dniu tak narzekać? Chętnie zostałbym tu na drugi turnus, oczywiście ze wszystkimi kolegami i koleżankami, bo lepszego grona nie można było chyba sobie wymarzyć. Smutno, ale jest to chwila zadumy po całoobozowej radości, szaleństwie. Tak zawsze bywa, gdy rozstaje się z czymś, z czym się zżyło, do czego się przyzwyczaiło. Jednak na okrzyk – koniec! Zerwała się raptem burza wrzasków. Wszyscy rzucili motyki, złapali ubrania i pędem władowali się na wóz. Chóralny śpiew obozowej piosenki, śmiech i…. i szybko do obozu.
Większość kolegów i koleżanek rozeszła się po raz ostatni na spacer po lesie bądź nad zalew, by jeszcze raz być sam na sam z przyrodą , z którą obcowaliśmy przez trzy tygodnie. Komendant zwołał radę hufca i przedstawił nam swoją oryginalną propozycję rozdzielenia płac. Na podstawie własnych, najbardziej obiektywnych obserwacji oraz kierując się zapiskami pani komendantki, jak również przeprowadzoną ankietą, w której każdy sam ocenił normę i jakość wykonanej przez siebie pracy, mieliśmy samodzielnie zadecydować, na jakie kto zasłużył wynagrodzenie. Przyjmując za 100% średnią płacę za jeden dzień osobom obijającym się odejmowaliśmy pewien procent normy na rzecz przodowników pracy. I tak najwyższa norma wynosiła 130%, a najniższa 75%. Tak sporządzona lista przeszła przez ręce komendanta. Poza tym każdy z nas miał wytypować dziesiątkę według niego najlepszych pracowników. Na podstawie tego przeprowadzony został konkurs na najlepszego junaka. Pierwsze, drugie i trzecie miejsce było premiowane odpowiednio 20, 15, 10 procentowymi dodatkami do płac. Natomiast pierwszą dziesiątkę z listy wyróżniono nagrodami książkowymi. Z tak znakomitym pomysłem nie spotkaliśmy się jeszcze nigdzie, choć przebrnęliśmy przez niejeden obóz OHP.
Do kolacji cała młodzież czyniła ostateczne próby swojego programu na wieczorne ognisko. Dla większej zabawy i atrakcji komendant zarządził konkurs namiotami na najzabawniejszy numer wieczoru. Co raz przeróżne piosenki mieszały się z głosem echa obozowego i skeczami.
Ja nie chcę nic mówić, ale to dzisiaj zielona noc!
Po kolacji zwołano apel. Na zaproszenie komendanta przyjechali nasi gajowi , pan nadleśniczy. Po części uroczystej, podziękowaniu za współpracę nastąpił moment najbardziej oczekiwany. Rozdanie nagród. Najpierw pamiątkowe albumy komendant wręczył gościom, a potem…. kolejno najlepsi junacy. Ciśniemy się wszyscy wzdłuż krótkich ławek za stołem posiłkowym.
Jest tak cicho, że nawet drobne, często niezauważalne uderzenia wiatru o gałązki drzew wydały się teraz tak bliskie, kochane….. niezapomniane…
Nie chcę smutku – nie chcę melancholii….
Odganiam od siebie podsumowujące słowa komendanta, stają się dla mnie zbyt bezlitosne, twarde, zbyt szybko zamykające tak cudnie przeżyty czas.
Oczy wolno przesuwają się po zanurzonych w ciemnościach namiotach, zakątkach. Spoglądam na twarze kolegów zaciekawionych uroczystością. Jak to dobrze, że nikt mnie nie dostrzega. Tak – tu było najlepiej, najpiękniej. Z trudem dławię łzę smutku. Z zadumy wyrywa mnie chóralny krzyk wzywający na ognisko. Wolnym krokiem dochodzę do polany u „drzwi” lasu.
Wokół czerń trawy i popielatość nieba obite z boków ścianami „sadzastego” lasu. Jedynie języki ognia starają wcisnąć się między kłęby ciemności i piąć się tam wysoko, głęboko do gwiazd, oderwać od parzącego żaru drewna. W mig stworzył się krąg siedzących wokół ogniska. Poprzez ogólny gwar z trudem usłyszałem zapowiedź naszych konferansjerów rozpoczynających wspólną zabawę. Kolejne występy, piosenki, kawały i dowcipy przeplatały się ze wspólnym śpiewem naszego obozowego przeboju.-
>>> Niech nam kto mówi co chce
A my wiemy, że w Józefowie nie było źle…..
Niebywały entuzjazm wywołała ułożona przez chłopców obozowa piosenka. Ze stłumionym śmiechem wsłuchiwałem się w humorystyczny tekst śpiewany w takt „Pani Wiśniewskiej”
…..Tam w Józefowie za opłotkami,
Mieszkali chłopcy „zwane” junakami.
Silne jak dęby, piękne jak lale,
Ale roboty nie kochali wcale.
Ludzie mi tutaj pracę utrudniali,
Bo przedtem w szkółkach chwastów nasiali.
Lecz na to była rada jedyna,
Nie robił chłopak, tylko dziewczyna…..
Z kolei obozowe echo grupy dziewczyn porządnie, ale z humorem „objechało” nas wszystkich trafnie wytykając nasze najsłabsze strony………….
-A teraz na zakończenie naszego wieczoru zapraszam wszystkich na ostatnią, całonocną dyskoteką, poprowadzi ją dla nas nasz aktualny discjokej… Z placu dyskotekowego zerwał się dynamiczny rytm Deepów rozdzierając „sen ciemności” i tłumiąc okrzyki szału wśród młodzieży. Wszyscy jak opętani zerwali się z ziemi i natychmiast zaczęli się bawić. Za zgodą komendanta dyskoteka przeciągnęła się prawie do drugiej, oczywiście po przyrzeczeniu o „spokojnej” zielonej nocy. Tylko nieliczni wytrzymali szalone tempo rock and rolla kończącego dyskotekę. Ale za to do spania nikt nie musiał nas już gonić. Wystarczyło kilka minut, aby nad nami zapanowała znowu ta cicha, spokojna otchłań nocy. Współczułem tylko wartującym….
Całe szczęście, że ranna pobudka została przesunięta do ósmej. I tak zbudziły mnie dopiero wrzaski młodzieży szukającej po drzewach i namiotach swoich ubrań. Pomimo rannego mycia i śniadania czułem się jeszcze rozespany i dopiero widok kasjerki z pieniędzmi postawił mnie na równe nogi. Pędem rzuciłem się, aby zająć miejsce w kolejce. Cały obóz zbiegł się niepostrzeżenie. Wszyscy wiedzieli, że najprzyjemniejszą pracą przy plewieniu szkółki jest oczywiście stanie po wypłatę. Jakież radosne zdziwienie ogarnęło nas wszystkich słysząc wielkość zarobionej kwoty. Średnio wypadło po 1500 zł na jednego junaka. Nie mogłem wprost uwierzyć, gdy usłyszałem, że przypadło mi w udziale 1700 zł. Teraz pozostało nam jedynie zdać pobrane na początku przybory robocze, pościel, spakować manatki i w drogę.
Ach, zaraz po przyjeździe „wparujemy do barunia” i w jakiś sposób uczcimy nasz zarobek. Ostatnie, tym razem radosne spojrzenie na opustoszały obóz i razem z plecakami wskakujemy na wóz. Przebój obozowy nie schodził z ust młodzieży niemal przez całą drogę. Wił się za samochodem po serpentynach krasnobrodzkiej drogi, ulatywał nad drzewami przydrożnych lasów. Wciskał się między nie, by w przyszłości przypominać piękno spędzonych dni….
Niech nam kto mówi co chce,
A my wiemy, że w Józefowie nie było żle!