Wspomnienia Romualda Kołodziejczyka, absolwenta Męskiego Liceum im. Jana Zamoyskiego w Zamościu. Matura w roku 1949.
Liceum w Zamościu.
Uczniowie.
W roku 1947 zlikwidowano Gimnazjum i Liceum w Szczebrzeszynie, w ich miejsce powołano Liceum Pedagogiczne. Kto chciał dalej uczyć się w kierunku ogólnym, musiał przenieść się do szkoły w innej miejscowości. Wybraliśmy, wraz z Tadkiem Klukowskom i Jerzym Kołątajem ze Szczebrzeszyna, koedukacyjną klasę o profilu humanistycznym w Państwowym Liceum im. Jana Zamoyskiego w Zamościu. Po dwu tygodniach klasa ta uległa likwidacji z powodu braku chętnych – zapisało się do niej tylko 11 osób.
Liceum w Zamościu – klasa humanistyczna. Stoją od lewej: Romuald Kołodziejczyk, Teresa Dobkówna, Witold Sak, Magda Korba, NN, Jerzy Kołataj i trzy dziewczyny- Zofia Koziełło, NN, i Zyta N. Za nimi wysoki NN. Brakuje Tadka Klukowskiego. NN znaczy, że nazwiska i imiona wyleciały z dziurawej pamięci, a nie ma już nikogo, kto mógłby je przypomnieć.
Chłopcy przenieśli się do klasy o profilu przyrodniczym Męskiego Liceum im. Jana Zamoyskiego, dziewczyny do Państwowego Liceum Żeńskiego. Do klasy o profilu przyrodniczym trafiło, oprócz mnie i Tadka Klukowskiego, jeszcze kilku uczniów ze Szczebrzeszyna:
Jerzy Kołątaj,
Henryk Cichocki,
Bogusław (Bobek) Hanaka,
Jan Łyp,
Tomasz Niechaj,
Edward Danielewicz,
Władysław Chwiejczak,
Zdzisław Lipski.
Wynajęliśmy z Tadkiem Klukowskim stancję u pana prof. Składnika, nauczyciela łaciny w liceum, a wcześniej w latach 1927–1931 inspektora oświaty. Być może, dzisiaj nie pamiętam, prof. Składnik był już w tym czasie emerytem, bowiem nie uczono już w szkołach łaciny. Ja sam uczyłem się jej tylko w pierwszej i drugiej klasie gimnazjum.
Dom państwa Składników był przedwojenno – inteligencki. Nobliwy. Sam budynek typu willowego z piętrem, położony w dużym ogrodzie przy ulicy Długiej 24, sprawiał wrażenie dostojne i dostatnie. Z dużą jadalnią i oszkloną werandą z tyłu domu, w której znajdowała się część biblioteki. Było tam m.in. pełne wydanie dzieł Żeromskiego, z którego pani Składnikowa zabroniła nam czytać „Dzieje grzechu”. Nasz pokój przylegał do jadalni. Każdego dnia o określonych porach były wspólnie jedzone śniadania, obiady i kolacje. Z państwem Składnikami mieszkała młodsza córka z mężem. Oboje pracowali w banku. Pani Składnikowa nazywała zięcia genialnymi człowiekiem, co spowodowało, że nosił w naszym języku przezwisko: „geniusz”. Na imię miał zresztą Eugeniusz. Najlepiej zapamiętałem panią Składnikową, kobietę bez grama żółci, zawsze pogodną i spokojną. Przed II wojną światową była właścicielką prywatnej szkoły podstawowej, do której uczęszczały dzieci dobrze sytuowanych rodziców. Na piętrze mieszkali państwo Koziełło, on adwokat – były dzierżawca majątku Staw Noakowski z żoną, dwiema córkami i synem. Młodsza z córek, Zofia była naszą koleżanką z równoległej klasy liceum żeńskiego. Mieszkało się tam wygodnie i spokojnie. Ponieważ nauka odbywała się sześć dni w tygodniu, do domu jeździłem tylko na niedziele.
Klasy lekcyjne w naszej szkole, głównym gmachu byłej Akademii Zamojskiej, były usytuowane tak jak w większości szkół – w długim korytarzu były wejścia do poszczególnych klas. Naprzeciw drzwi wejściowych były okna, a na prawo od drzwi tablica i stolik dla nauczyciela, na lewo rzędy dwuosobowych ławek. Uczniowie siedzieli tak, że prawym ramieniem byli zwróceni do ściany, w której znajdowały się drzwi do korytarza, a lewym do okien. Pomieszczenie, w którym my uczyliśmy się znajdowało się na końcu korytarza, oddzielone od innych klas lekcyjnych tzw. kawiarnią, gdzie w czasie przerwy można było zjeść śniadanie.
Szeroka, tak jak inne, była nasza klasa, ale o połowę krótsza. Nietypowe rozmiary wskazywały, że zapewne w przeszłości było to pomieszczenie używane do potrzeb gospodarczych. Wejście, okna i tablica były usytuowane tak jak w innych klasach, siedzieliśmy też prawym ramieniem do drzwi, a lewym do okien, lecz przestrzeń od tablicy do pleców ostatniego rzędu siedzących była o połowę krótsza niż w innych klasach. Było bardzo ciasno, aby 42 uczniów mogło się jakoś zmieścić w tym ciasnym pomieszczeniu, siedzieliśmy nie w ławkach dwuosobowych, lecz w trzech szeregach, jak w wojsku po 12, ,13 kolegów w każdym. Brakowało tylko komendy: od lewego odlicz. A także w dwu dwuosobowych ławkach, dostawionych tyłem do okna, prostopadle do tych trzech szeregów, pomiędzy nimi a tablicą. W tych dwu ławkach siedziało nas czterech: ja, Chałupka, Stadniczuk i Małaszewski. Mnie wypadło siedzieć koło samej tablicy i oddawałem się, dzisiaj przyznaję, niezbyt eleganckiemu wobec nauczycieli zajęciu, lecz bez ich protestów, a mianowicie zapisywałem w rogu tablicy, ile jeszcze minut zostało do końca lekcji. Miejsce to pozwalało mi widzieć po lewej tablicę, po prawej trzy szeregi kolegów, a przed sobą stolik i krzesło dla profesora. Za naszą klasą kończył się już długi korytarz zamknięty potężnymi drzwiami, za którymi znajdowało się Żeńskie Gimnazjum i Liceum.
Klasa licealna 1947/48. Stoją od lewej: Witold Sak, Tomasz Niechaj, Jan Kozik, Jan Rybacki, Stanisław Kasprzysiak, Leszek Nowicki, Edward Kwiecień, Romuald Kołodziejczyk, Henryk Cichocki, Maksymilian Piłat i Henryk Goździk. Siedzą od lewej: Henryk Pakuła i Jerzy Kołątaj.
Trzej koledzy: Tadeusz Klukowski, Jerzy Kołątaj i Stanisław Kasprzysiak mieli po 16 lat, ja i kilku jeszcze po 17. Pozostali, na skutek braku możliwości nauki podczas wojny, byli starsi – niektórzy o pięć i więcej lat. Była to ostatnia taka „wojenna” klasa – w następnych wiek był już wyrównany. Pięć lat i więcej w tym wieku stanowiło dużą różnicę. Szczególnie w doświadczeniu życiowym. Było kilku z przeszłością partyzancką – Henryk Cichocki absolwent kursu młodszych dowódców i kapral AK, Zbigniew Chałupka i kilku innych ze współpracą z organizacjami podziemnymi. Zdecydowana większość tych opóźnionych ukończyła gimnazjum w trybie przyśpieszonym – dwie klasy gimnazjum w ciągu jednego roku kalendarzowego. Większość również znała się, gdyż chodzili do tej szkoły już od kilku lat. Pomimo tego nie było sytuacji, aby tworzyły się jakieś grupy czy grupki, które trzymałyby się na uboczu. Odwrotnie, myślę, że klasa była dość zgrana, a do jej zamojskiego „trzonu” i ich szkolnych zwyczajów chętnie dołączyli przybysze.
Tym niemniej, jak wszędzie w szkołach i pracy, zawiązywały się bliższe przyjaźnie. Tak powstała grupa, której Stasio Kasprzysiak nadał nazwę CHAMAKOSTADKLUK. Od początków nazwisk CHAłupka, MAłaszewski, KOłodziejczyk, STADniczuk, KLUKowski.
Zbyszek Chałupka, podczas okupacji niemieckiej wysiedlony z Wielkopolski, żołnierz AK, zwany przez nas „Blady” z powody bladej cery, chodzący w bryczesach i butach z cholewami. W tym czasie zmarł na gruźlicę jego starszy brat student, a ojciec główny księgowy w Zakładach Mięsnych, został aresztowany za posiadanie kilku złotych monet. Zbyszek nie skończył studiów i pracował w budownictwie. W latach sześćdziesiątych XX wieku, kiedy pracowałem w Zamościu jako dyektor PKS, zatrudniłem go w swojej firmie. Ożenił się i miał dwie udane córki. Około roku 2000 zachorował na czerniaka, w skutek czego amputowano mu prawe ramię. Dwa lata później zmarł.
Adam Małaszewski, urodził się 2.10.1926 r. Podczas okupacji, aby uniknąć wywózki na roboty do Niemiec, zmieniono mu w metryce rok urodzenia na 1928. Był synem przedwojennego właściciela kina „Stylowy”, największego zamojskiego kina mieszczącego się w skasowanym jeszcze przez carskich zaborców kościele pofranciszkańskim, dzisiaj przywróconym znowu do funkcji kościoła. Po wojnie, po upaństwowieniu kina, jego ojciec pracował w tymże kinie jako kinooperator, a Adam jako jego pomocnik. Adam często zapraszał nas do kabiny, z której wyświetlało się film. Można było tam obejrzeć film na kontrolnym ekranie. Kiedy czasami, bardzo rzadko, wybieraliśmy się do knajpy, Adam zamawiał obwarzanek. Po czym przynależny mu kieliszek wódki wylewał na spodek, maczał w niej obwarzanek i namoczony wódką zajadał. Skończył polonistykę na KUL-u, po której to uczelni nie mógł dostać pracy. Próbował zatrudnić go Jurek Stadniczuk w Technikum Ekonomicznym w Chodakowie (dzisiaj części Sochaczewa), którego był dyrektorem. Nie uzyskał jednak na to zgody swoich władz oświatowych. Po różnych perypetiach Adam dostał wreszcie w Warszawie pracę redaktora w wydawnictwie PAX, w którym przepracował kilkadziesiąt lat aż do emerytury. Ożenił się dosyć późno ze szkolną koleżanką z równoległej klasy licealnej w Zamościu, Wandą Godziszewską, pracownicą Muzeum Narodowego. Miał z nią dwoje dzieci, syna, córkę i pięcioro ukochanych wnuków. Żona zmarła nagle na atak serca na przystanku tramwajowym. Pod koniec lat dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku, po moim powrocie z pracy na Białorusi, odnowiłem z nim naszą przyjaźń. Było nas tylko dwóch w Warszawie z naszej klasy maturalnej. Często bywałem u niego, a on bywał w moim domu. Wyjeżdżaliśmy razem do Zamościa, czasami wstępując po drodze do Władka Ćwika, kolegi z równoległej, matematycznej klasy maturalnej, późniejszego prorektora UMCS w Lublinie. Często też odwiedzaliśmy razem Jurka Stadniczuka i jego żonę. Zmarł Adam 26 maja 2006 w wieku 80 lat na chłonniaka.
CHAMAKOSTADKLUK. Od lewej stoją: Romuald Kołodziejczyk i Zbigniew Chałupka, w środku oparty o nich siedzi Adam Małaszewski. U góry od lewej Tadeusz Klukowski i zamiast Jerzego Stadniczuka Stasio Kasprzysiak.
Jerzy Stadniczuk, drużynowy wodnej drużyny harcerskiej w Zamościu, syn przedwojennego zawodowego podoficera urodzony w Brześciu nad Bugiem, zawędrował wraz z ojcem do Zamościa. Ukończył studia w Akademii Ekonomicznej w Krakowie. Nakazem pracy został skierowany do Chodakowa (dzisiaj przedmieście Sochaczewa) do pracy w Zakładach Chemicznych. Przeszedł potem do pracy w Technikum Ekonomicznym i długie lata był jego dyrektorem. Pod koniec pracy zawodowej był wizytatorem Kuratorium Oświaty w Skierniewicach. Ożenił się ze swoją szkolną sympatią, uczennicą równoległej klasy szkolnej z Zamościa, Stefanią Szymańską, stomatologiem. Stasio Kasprzysiak, który lubił układać lub przystosować do sytuacji znane wierszyki, już w czasach szkolnych, lansował przeróbkę wiersza Boya: „Figus” (przezwisko szkolne Stadniczuka) dostał takiej manii, że chciał tylko od Stefanii. W rzeczywistości to Stefania, bardziej przedsiębiorcza i zdecydowana w tym stadle, już w latach szkolnych zabiegała o niego. Tak było i potem, z czego Jurek wydawał się być zadowolonym. Małżeństwo było bezdzietne. Zmarł Jerzy 12.06.2004 r. na raka mózgu. Przyszło mi żegnać go w czasie jego pogrzebu.
Tadkowi Klukowskiemu poświęcę osobne wspomnienia w kolejnej części tych zapisków.
Inni, najlepiej zapamiętani moi koledzy z klasy przyrodniczej. Wspomniany wyżej Stasio Kasprzysiak, świetny uczeń tak z przedmiotów humanistycznych, jak i ścisłych, uhonorowany oficjalnym tytułem prymusa naszej klasy za rok 1949 (matura). Pięknie rysował, m. in. był autorem wzoru haftu i napisu: „Per aspera ad astra” na naszych uczniowskich, granatowych czapkach, które nosiło się pomiędzy studniówką a maturą. Haftowały rysunek i napis poproszone o to koleżanki. Skończył Stasio architekturę na Politechnice Krakowskiej. Przez kilkanaście lat zajmował się inwentaryzacją i rekonstrukcją architektury drewnianej w Małopolsce pod kierownictwem prof. Zina. Od roku 1970 jako badacz architektury włoskiej współprowadził wykopaliska archeologiczne w Luni, Simione, Brescii, Mediolanie, Rimini, Como, Sarsinie, Castelseprio, Breno, Cividate, Camuno. Wykonał rekonstrukcje graficzne architektury rzymskiej w kilkunastu włoskich książkach, tejże architekturze poświęconych. Autor kilku książek i świetny tłumacz kilkudziesięciu książek z literatury włoskiej. Nagradzany członek Stowarzyszenie Tłumaczy Polskich i ZAiKS, Członek Związku Literatów Polskich. Odznaczany przez Rząd Republiki Włoskiej za zasługi dla włoskiej kultury.
Starostą klasy był wybrany przez nas Ryszard Skwarek. Wysportowany lekkoatleta i siatkarz. Do niego należały szkolne rekordy w biegach na 100 i 200 metrów, a także w skoku w dal. Pracował w PKS na stanowisku kierownika działu przewozów towarowych, a jego podwładnym był Czesław Rycyk też kolega z naszej maturalnej klasy.
Nierozłączną parę stanowili Jerzy Abramowicz i Marian Wróblewski. Jurka zapamiętałem z tego, że jego stosunek z rodzicami był partnerski, co w tamtych czasach było jeszcze wyjątkiem. W kilka lat po maturze popełnił samobójstwo, strzelając do siebie z dubeltówki. Marian skończył stomatologię i przez wiele lat był kierownikiem Przychodni Stomatologicznej przy Akademii Medycznej w Lublinie. Ożenił się z Baśką Bębnówną, sympatią z równoległej klasy Liceum Żeńskiego.
Henryk Cichocki był synem sekretarza sądu grodzkiego w Szczebrzeszynie. Absolwent kursu młodszych dowódców AK w randze kaprala. Po ukończeniu Liceum w Zamościu studiował prawo w UMCS w Lublinie. Pracował jako prokurator w Zamościu, a później w Płocku. Mieszkałem z nim w jednym pokoju w roku maturalnym 1948/49. Wysoki, wysportowany, był członkiem reprezentacyjnej drużyny szkolnej w siatkówce. Ożenił się z Zosią Smalówną, koleżanką szkolną jeszcze ze Szczebrzeszyna. Niestety zmarli oboje dosyć młodo.
Edward Danielewicz był w późniejszych latach głównym księgowym w Zakładach Tłuszcowych w Bodaczowie.
Henryk Goździk po maturze studiował medycynę we Wrocławiu i tam pracował jako lekarz.
Bogusław (Bobek) Hanaka utalentowany muzycznie, grał na wielu instrumentach, lecz szczególnie lubił grać na harmonii. Grał w orkiestrze szkolnej, ale także miał swój zespół. Nasłuchałem się sporo jego grania, gdyż mieszkałem z nim w jednym pokoju w roku maturalnym 1948/49. Po maturze ukończył studia weterynaryjne. Niestety, wojsko chcąc zapewnić sobie kadrę lekarzy weterynarii, powołało go w swoje szeregi „na zawsze” i skierowało do pracy w Wojskach Ochrony Pogranicza w Bieszczadach. Ostatni raz widziałem się z nim w latach siedemdziesiątych XX wieku. Był wtedy w stopniu majora.
Sternadel jedyny w naszej klasie członek Związku Walki Młodych, został ginekologiem, profesorem medycyny i ordynatorem kliniki ginekologiczno – położniczej w szpitalu przy placu Starynkiewicza w Warszawie. Pacjentki tejże kliniki mówiły o nim jako o dobrym lekarzu, troskliwie opiekującym się pacjentkami. Zmarł stosunkowo młodo.
Ryszard Karp z dobrymi zadatkami na aktora, studiował dwa lata historię w Lublinie. Za czasów mojej pracy w Zamościu w latach sześćdziesiątych był kierownikiem Archiwum Powiatowego. Ożenił się z koleżanką szkolną z równoległej klasy maturalnej Liceum Żeńskiego Zofią Kozioł. Jedna z ich córek, Zofia Chomicz, prowadziła przez długie lata audycję dla kierowców w pierwszym programie Polskiego Radia. Niestety Rysio sympatyczny i inteligentny kolega zmarł w dość młodym wieku.
Jerzy Kołątaj był synem przedwojennego właściciela jednego z dwóch dużych sklepów „chrześcijańskich” w Szczebrzeszynie. Sklep o profilu „kolonialnym” (dzisiaj nazywałby się „Delikatesy”) był jedyny, w którym można było kupić produkty o podwyższonej jakości oraz importowane, jak pomarańcze, cytryny, daktyle itp. Zaopatrywali się tam szczególnie ludzie dobrze sytuowani. Był bardzo zdolnym uczniem. Ukończył polonistykę, a potem pracował m.in. jako sekretarz redakcji Tygodnika Powszechnego. Niestety umarł dosyć wcześnie, w wieku 58 lat. Został pochowany jak wszyscy redaktorzy Tygodnika, poczynając od Turowicza, na cmentarzu w opactwie tynieckim. Miał trzech synów.
Edward Kwiecień. Jego starszy brat, u którego mieszkał, pracował w Urzędzie Bezpieczeństwa. Jednak Edward był lojalnym kolegą i nigdy nikt z klasy nie miał przez niego żadnych nieprzyjemności. A klasa była zdecydowanie i bojowo „reakcyjna”. Na ogromnym wiecu przed zamojskim ratuszem zwołanym z jakiejś okazji ryczeliśmy: „Precz z żydokomuną!”, wprowadzając naszego wychowawcę, przemiłego safandułę, profesora matematyki Władysława Borkowskiego, zwanego powszechnie „Piksafonem”, w przerażenie. W ramach żartów, traktowanych tak przez obydwie strony, na lekcjach profesora Michała Pieszki, któryś z etatowych żartownisiów: Leszek Nowicki lub Henryk Goździk pytał Kwietnia dość głośno: Edek czy masz z sobą to, co potrzeba. Na to Kwiecień odpowiadał martwym basem: nie, zapomniałem, został w domu. Oczywiście chodziło o pistolet.
Wiesław Litwin – syn kierownika szkoły w Wysokiem koło Zamościa, która nosi teraz imię jej budowniczego – ojca naszego Stasia Kasprzysiaka. W tej to szkole mieliśmy w lipcu 1945 r. obóz harcerski prawdopodobnie pierwszy w Polsce po wojnie. Z tego obozu mój pisany na bieżąco dzienniczek zamieścił dr Andrzej Jóźwiakowski w swojej książce: „Związek Harcerstwa Polskiego w Szczebrzeszynie w latach 1944 – 1949”. (Patrz—moje wspomnienia w Internecie www.szczebressyn.pl: gimnazjum i harcerstwo) Wiesio ukończył studia medyczne, ożenił się z koleżanką ze studiów. Pracują oboje w Radzyniu Podlaskim.
Jan Łyp grał na puzonie w zespole Bobka Hanaki. Ukończył zoologię i pracował jako dyrektor Stacji Unasienniania Zwierząt w Zamościu.
Tomasz Niechaj jedyny, który nie zdał z nami matury. Czy i kiedy ją zdał, nie wiem. W roku 1958 wyjechał na wycieczkę do Brukseli na wystawę światową. Tam czekał na niego ktoś z bliskiej rodziny zamieszkałej w USA, który zabrał Tomka.
Leszek Nowicki syn lekarza i pani stomatolog, wesołek mający zawsze jakiś dowcip do opowiedzenia. „Pomagał” prof. Pieszce rozpoczynać wykład wykrzykując” „w ogólności!”, którego to wyrażenia prof. Pieszko nadużywał.
Maksymilian Piłat późniejszy profesor fizyki na UMCS w Lublinie.
Henryk Pakuła mój bliski kolega. Nie zdał niestety z nami do ostatniej klasy licealnej i maturę robił rok po mnie, w 1950 r. Ukończył medycynę i był potem znanym i wziętym ginekologiem w Lublinie. Ożenił się z koleżanką ze studiów, miał z nią dwoje dzieci. Córkę, która też ukończyła medycynę, oraz syna Marcina po studiach ogrodniczych. Przypadek zdarzył, że tenże Marcin ożenił się z moją siostrzenicą Magdalena Łowczyńską. Obdarzyli Heńka piękną wnuczką Katarzyną. Heniek Pakuła zmarł na raka płuc około siedemdziesiątki.
Tadeusz Smoliński podczas mojej późniejszej pracy w Zamościu był przewodniczącym Powiatowego Związku Pszczelarzy. Występował na różnych naradach propagując rozwój pszczelarstwa, jako warunek podnoszenia wydajności w sadownictwie i ogrodnictwie.
Od lewej: pochylony Jurek Abramowicz, podający mu zapałki z papierosem w ustach Marian Wróblewski, Zbyszek Chałupka, Tadeusz Klukowski, w furażerce Edward Danielewicz, Adam Małaszewski i Wiesio Litwin.
O pozostałych kolegach klasowych mogę powiedzieć niewiele – nie znałem ich zbyt dobrze i przepadli w dziurawej pamięci.
Z równoległej klasy matematyczno – fizycznej zapamiętałem: Władysława Ćwika, który uzyskał na maturze wyróżnienie, prymusa swojej klasy. Ukończył prawo, został profesorem zwyczajnym i przez pewien czas prorektorem UMCS w Lublinie. Pisał okolicznościowe wiersze z różnych okazji i na różne uroczystości, nie zaniechał tego podczas pracy na UMCS. Pisał m.in. szopki noworoczne, niezbyt mile widziane przez kolegów profesorów. Był także kierownikiem literackim lubelskiego kabaretu „Czart”.
Arkadiusz Kawęcki syn ówczesnego starosty powiatowego. Jego starszego brata oficera WP, człowieka „zabawowego” spotkałem potem w Szczecinie. Spędziliśmy z nim w knajpach kilka wesołych wieczorów i nocy.
Czesław Kiciński, starosta tej klasy, na powitanie którego klasa krzyczała: „Wodzu prowadź!”. Kiciński brał ten żart na serio – nadawał się do wojska. Ukończył studia w Wojskowej Akademii Technicznej i bodaj tam później pracował.
Andrzej Skopiński znany architekt warszawski, mający również pracownię w Belgii. Po raz pierwszy od czasów matury spotkałem go na pogrzebie Adama Małaszewskiego, na którym zjawił się nieoczekiwanie przeczytawszy nekrolog w gazecie. Teraz spotykamy się na comiesięcznych spotkaniach Koła Zamościan w Warszawie.
Tadeusz Stefański, ukończył architekturę w Szczecinie. Był docentem na architekturze Politechniki Warszawskiej. Podczas studiów w Szczecinie przyjeżdżała do niego jego dziewczyna, późniejsza żona, Basia Kawałkówna, koleżanka szkolna z równoległej klasy maturalnej Liceum Żeńskiego w Zamościu. Chodziłem z nimi na dancingi do najmodniejszego wtedy lokalu w Szczecinie- „Oazy”. Byłem także na ich weselu w Zamościu.
Przy bramie prowadzącej do parku w Zamościu. W górnym rzędzie na bramie od lewej: Henryk Cichocki, Jurek Stadniczuk, Henryk Pakuła. Niżej od lewej stoją: Witold Sak, Adam Małaszewski, Romuald Kołodziejczyk, Zbigniew Sternadel, Zbigniew Chałupka, Tadeusz Smoliński i Stanisław Kasprzysiak.
Spoza mojego rocznika maturalnego zaprzyjaźniłem się z Jurkiem Kurzępą synem organisty ze Zwierzyńca. O „dwie klasy młodszy”, wysoki, dobrze zbudowany i przystojny. Poznałem go u mojej koleżanki i sympatii Jadzi Dąbrowskiej, która mieszkała na stancji u hrabiego Ronikera z trzema koleżankami ze Zwierzyńca: Wiesią Śmieciuszewską, Janką Buczakówną i Zytą, której nazwisko wypadło mi z pamięci. Chodziłem tam często, prawie każdego dnia. Moja przyjaźń z Jadzią była „stara jak świat”, bowiem chodziłem z nią do jednej klasy, poczynając od szkoły powszechnej w Brodach Dużych, aż do drugiej klasy gimnazjum włącznie. Później przeniosłem się do innej klasy, ale wciąż dołączałem do niej, idącej rano koło mego domu ze stacji kolejowej, gdzie mieszkała 3 kilometry od szkoły. Podczas okupacji chodziłem z nią na lekcje uzupełniające, co dzisiaj nazywa się tajnym nauczaniem. Koleżanki mieszkające z nią na stancji zaczęły nas łączyć w stadło i wywołując np. Jadzię z drugiego pokoju mówiły: Jadźka mąż przyszedł, lub do mnie: żony nie ma w domu. Do tych zwierzynieckich koleżanek przychodził Jurek Kurzępa. Wkrótce wszyscy zaprzyjaźniliśmy się z Jurkiem.
Być może znałem już Jurka wcześniej z obozu harcerskiego w Zwierzyńcu, ale tego nie pamiętam. Poznał się on również z Tadkiem Klukowskim, który w późniejszym czasie wciągnął Jurka do swojej działalności konspiracyjnej. Byłem tym bardzo zdziwiony, bo Jurek był rozsądnym, spokojnym chłopcem, podczas kiedy Tadek miał obsesję zakładania różnych tajnych organizacji.
Z Jadzią Dąbrowską podtrzymywaliśmy, po moim wyjeździe do Szczecina, naszą znajomość korespondencyjnie. W dwa czy trzy lata później wyszła za mąż za prawnika p. Buchtę pracującego w Radzyniu Podlaskim jako notariusz. Nigdy się już z nią więcej nie widziałem, tak jak i z Jurkiem Kurzępą.
Więcej informacji na stronie www.szczebressyn.pl