Zapach lipy rosnącej przed szkołą

Rok 1985. Wiosna. Szkoła podstawowa w Krasnobrodzie. Klasa VIII b. Rok szkolny powoli dobiega końca. Trzeba coś dalej ze sobą począć. Starsza siostra mojej koleżanki uczy się w jakimś liceum w Zamościu. Koleżanka marzy, aby również chodzić do tej szkoły, bo podobno jest świetna. No cóż, nic nie wiem o żadnym innym liceum, więc może i ja tam spróbuję. Ale czy się dostanę?

Pierwsza samodzielna podróż do Zamościa, Autonaprawą! Szkoła. Chyba inaczej ją sobie wyobrażałam. Ale sam budynek robi na mnie duże wrażenie. Dla mojej sentymentalnej, lubiącej historię i wszystko, co wiążę się z przeszłością, duszy, to liceum sprawia wrażenie magicznego, nierealnego miejsca. A wyobraźnia podsuwa obrazy, które mogły się dziać w tym starym budynku, pamiętającym czasy tak odległe.

Po pierwsze, schody. Strome, skrzypiące, nadgryzione zębem czasu. Po drugie, korytarz. Obiegający dookoła całą szkołę. Podłoga równie skrzypiąca jak schody. Łukowe sklepienia sufitu i te obrazy na ścianach patrzące groźnym wzrokiem. Nigdy nie byłam w takim miejscu. Fajnie byłoby tu się uczyć…

No i udało się! Nie pamiętam dokładnie egzaminów wstępnych. Wybrałam klasę humanistyczną i po egzaminach z polskiego i historii, zostałam wpisana do klasy I c, chyba pod numerem 19. Moją wychowawczynią będzie Pani Barańska. Aha, jeszcze trzeba kupić szary materiał. Po co? Bo w tej szkole nosi się mundurki: spódnica, żakiet i kamizelka, no i oczywiście, musi być do tego szkolna tarcza. Szkoda tylko, że ten szary kolor jest taki smutny i nietwarzowy.

Rodzice zdecydowali, że podobnie jak moje koleżanki, będę mieszkać w internacie. Trochę się tego obawiałam, bo nigdy wcześniej nie wyjeżdżałam na dłużej z domu. Teraz będę zdana tylko na siebie.

Internat znajdował się przy ulicy Partyzantów i był to również stary, pewnie już zabytkowy budynek (lubię takie). Ku mojemu zdziwieniu, na jednej kondygnacji (najwyższej) mieszkali zarówno chłopcy jak i dziewczęta. I to starsi od nas! Dzięki temu życie w internacie było bardzo wesołe. Mogłyśmy liczyć ze strony kolegów nie tylko na pomoc w nauce, ale też na spacer, wyjście do kina, nocne pogaduszki, za które (jeśli zostaliśmy przyłapani) za karę na drugi dzień myliśmy całe schody (trzy kondygnacje!). Moją ulubioną wychowawczynią była Pani Lucynka Mielniczuk. Ciepła i miła osoba, która dawała mi poczucie bezpieczeństwa w tym trochę obcym jednak miejscu. Na zawsze zapamiętam słyszane na naszym drugim piętrze, wołanie Pani Lucynki z parteru, skierowane do mojej przyjaciółki: „Kingo, proszę na dół!” Tu muszę dodać, że przywołana Kinga (mam nadzieję, że nie ma mi tego za złe) miała bardzo donośny, perlisty śmiech, zazwyczaj zakłócający ciszę przeznaczoną na odrabianie lekcji. Bardzo ciepło wspominam ten okres, chociaż w internacie spędziłam tylko rok. W następnych latach zasiliłam gromadę młodzieży dojeżdżającej do szkoły autobusem. Co też, pomimo pewnej uciążliwości, nie było pozbawione uroku.

Moja klasa okazała się „babińcem”. Miałyśmy tylko czterech chłopców, z których niebawem zostało dwóch. Dziewczyny okazały się sympatyczne i w sumie tworzyłyśmy zgraną klasę, choć jak to często bywa z „babami”, podzieloną na mniejsze grupki. Dla mnie najważniejsze było to, że znalazłam przyjaciółkę „od serca”, Edytę. Bardzo ceniłam jej mądrość, delikatność, skromność. Dzięki niej czas spędzany w szkole, był wypełniony nie tylko nauką, ale też rozmowami o wielu pozaszkolnych, pochłaniających nas wówczas sprawach (muszę się przyznać, że gadałyśmy nie tylko na przerwach).

Przydzielono nam salę, chyba, nr 17, jej okna wychodziły na budowę, pięknego dziś budynku hotelu Mercury. Zaskoczeniem było dla mnie to, że na każdą lekcję szliśmy do innej klasy. Pamiętam, że w sali fizycznej i chemicznej była stara katedra. Geografię mieliśmy w „trójce” i miałam wrażenie, że pamięta ona jeszcze czasy prof. Pieszki. Na język polski chodziliśmy do czytelni. Natomiast nigdy nie lubiłam sali od wychowania technicznego, była taka zimna, i te okropne „techniczne” tablice na ścianach. To nie były moje klimaty.

Początkowo byłam rozczarowana, że nie mamy sali gimnastycznej z prawdziwego zdarzenia. W mojej szkole podstawowej w ogóle nie było takiego miejsca. Ćwiczyliśmy na korytarzu. Jednak wkrótce przekonałam się, że nie ma nic bardziej ekscytującego niż skoki w dal na dziedzińcu dawnej Akademii, na oczach przyszłych elektryków, okupujących okna parteru podczas swojej przerwy. Nie mniej ciekawym doświadczeniem były biegi w parku czy też układy do muzyki ćwiczone na scenie w auli pod bacznym okiem energicznej i zarażającej nas swoim zapałem Pani profesor Adamczuk.

Zupełnie oddzielną kwestią był korytarz. Korytarz, na którym czekało się na lekcję, jadło się drugie śniadanie, czasami odpisywało pracę domową (dosyć ryzykowne), ewentualnie wertowało się zeszyty i książki, bo może w ostatniej chwili coś jeszcze „wejdzie do głowy”. Ale korytarz był również miejscem „pokazania się”,  „wybiegiem”, gdzie można było zabłysnąć modnymi lub oryginalnymi ciuchami. Można było popatrzeć (najlepiej ukradkiem) na chłopaków, po czym szeptem lub porozumiewawczym spojrzeniem podzielić się z koleżanką wrażeniem typu: „nic specjalnego”, „ujdzie w tłoku”, „o Boże, może na mnie spojrzy”. Przy odrobinie szczęścia można było wypatrzyć sobie męża … lub żonę.

Czasami korytarz bywał niebezpieczny. Kiedyś jedna z moich koleżanek bardzo się spieszyła i kiedy wchodziła w zakręt korytarza, doszło do zderzenia (prawie czołowego) z wynurzającym się z drugiej strony profesorem  Kasztelanem. Chyba odetchnęła z ulgą, że Pan Profesor jej nie uczył. Natomiast, kiedy zbliżał się  do klasy, z wycelowanym z odległości kluczem, Pan Profesor Konior, wszyscy rozstępowali się na boki i stawali prawie na baczność.  Po dotarciu Profesora do celu, czyli sali nr 3, klucz  niezawodnie trafiał do dziurki. Podobno, kiedyś ktoś włożył do dziurki papier. Aż boję się domyślać, jakie miejsca Pan Profesor „zaproponował” uczniom do wskazania na mapie.

Magicznym czasem w szkole był okres poprzedzający studniówkę. Za moich czasów ten najważniejszy dla licealisty bal odbywał się w budynku liceum. Korytarze były pięknie przystrojone, nad głowami zwisały girlandy z bibuły, „pazłótka” (czy ktoś zna jeszcze dziś to słowo?), itp.  Sale lekcyjne zamieniały się w jaskinie, lodowe komnaty, leśniczówki, pałace. Wykonanie takiej dekoracji stanowiło nie lada wyczyn, zważając na brak, tak dostępnych teraz na rynku, materiałów. Bardzo wskazane były znajomości w mleczarni, ponieważ można było stamtąd pozyskać pozłacaną lub posrebrzaną folię (wykonywano z niej kapsle do butelek z nabiałem). W cenie był też szary papier, z którego można było wyczarować np. skalne ściany.

I znów muszę wrócić do korytarza, ponieważ w czasie studniówki poloneza tańczyliśmy dookoła szkoły, „pod nosem” groźnych postaci z portretów. I był to chyba jedyny moment w roku, kiedy znów, jak za dawnych czasów, nie było żadnych barier przegradzających korytarz. I pomimo braku skomplikowanych figur w tańcu, wierzcie mi, odtańczenie takiego poloneza, było niesamowitym przeżyciem.

Na koniec, najważniejsze. Choć powinno być na początku. Moi nauczyciele. Dzięki Bogu, i zapewne Dyrektorom Hassowi i Bieleckiemu, miałam wspaniałych profesorów. Niezapomniane lekcje języka polskiego z Panią Profesor Chwil. Jej charakterystyczne powiedzonka: „Ręce mnie opadają”, gdy nie miała już do nas siły. Pani Profesor Witkowska, od historii. Kobieta z innej, odległej już epoki. Z charyzmą. Wstyd było nie przygotować się do lekcji. Zaraziła mnie swoją historyczną pasją i dzięki niej skończyłam studia historyczne. Nigdy wcześniej nie przepadałam za językiem rosyjskim,  jednak lekcje z Panem Profesorem Kułajem były czymś więcej niż nauczaniem języka „bratniego narodu”. A hasło, że nasze liceum „Eto szkoła z tradicjami” zapamiętałam do dzisiaj. Postrachem dla nas wszystkich był Pan Profesor Korczak. Przed każdą lekcją PO: „w dwuszeregu zbiórka!”. Nie daj Boże zapomnieć mundurka lub tarczy. A za odczytane z mojego zeszytu: „Żołnież”, pisane dwukrotnie przez „zet z kropką”, wstydziłam się chyba do końca liceum. Również Pan Profesor Szyszka był przyczyną mojego zawstydzenia, kiedy zapytawszy mnie na lekcji wychowania obywatelskiego, nie uzyskał odpowiedzi. A mojego „buraka” na twarzy, przypomina mi jeszcze do dziś.

Jestem wdzięczna, że mogłam spotkać takich profesorów jak Profesor Steć, Profesor Konior, Profesor Gondkowa, Profesor Mielniczuk, Profesor Kalita, czy nasza wychowawczyni Profesor Barańska. Nie mogę nie wspomnieć też Profesora Bieleckiego.  Uczył mnie wprawdzie tylko przez chwilę, ale zabrał nas na Rajd Miszki Tatara, aż na bezkresy Roztocza Południowego, gdzie można było dojechać  prawdziwą ciuchcią, buchającą dymem i iskrami.

Pewnych rzeczy się nie zapomina. Po tylu latach czuję jeszcze ten zapach lipy rosnącej przed szkołą, gruchanie starówkowych gołębi dobiegające przez otwarte okna klasy w pierwsze ciepłe wiosenne dni. Poranną modlitwę w kościółku Świętej Katarzyny, rozpoczynającą każdy dzień nauki.

Jakże się cieszę, że dzielę wspomnienia z moim mężem, również absolwentem Liceum im. Jana Zamoyskiego.  Z moim synem, który także opuścił mury tej szkoły. A i  moja córka, uczennica drugiej klasy, podobnie jak ja, humanistycznej, wkrótce dołączy do naszego klubu nostalgicznych wspomnień.

Agnieszka Linek (Pitura), rocznik 1985 – 1989