p. Józef Andrzej Misiura
matura ‘53
Profesor Michał Pieszko
Swego czasu w I Liceum Ogólnokształcącym w Zamościu urządzano pracownie przedmiotowe, a salom nadawano imiona zasłużonych profesorów. Wówczas zgodziłem się wystąpić na takiej uroczystości w roli ucznia profesora Michała Pieszki. Przekazałem to, co najbardziej zapamiętałem. Do takiej roli namówiła mnie Dorota – wtedy chyba przewodnicząca Samorządu Uczniowskiego, a ponadto dobra uczennica.
Też kilka lat temu Muzeum Okręgowe w Zamościu ( przy współudziale dr Bogdana Szyszki) zorganizowano wystawę, która miała uświadomić społeczeństwu zasługi prof. Pieszki, a jednocześnie oddać mu hołd. Przeżyłem w muzeum mały szok, bo to, co zobaczyłem nie było proporcjonalne do legendy i do znanego o Nim wyobrażenia. Zdziwiłem się, że po tak wielkim człowieku zostało tak mało. Profesor Pieszko był erudytą, bo w tamtych czasach była moda na erudytów, szlachetnych intelektualistów, płomiennych patriotów. Do dzisiaj pamiętam pracowitość profesora, jego pasję, sprawiedliwy stosunek do uczniów. W metodach pracy profesora nie było żadnych rewelacji. Preferował zaangażowanie emocjonalne. Uważał, że uczeń powinien dużo pracować, uczyć się, mieć szersze horyzonty intelektualne. Nowy materiał profesor dyktował do zeszytu. Potem pytał, wymagał energicznego, żywego sprawozdania. Obowiązywała perfekcja w posługiwaniu się mapą i globusem. Taka metoda lekcyjna – bardzo tradycyjna – dawała niezłe rezultaty, każdy się orientował w materiale. Profesor cenił też tzw. „wiedzę własną” – bo zawsze zalecał czytanie pism geograficznych, podręczników i własnych opracowań. Górował nad nami wiedzą, ciągle coś czytał, uczył się, pisał artykuły. Miał w naszych oczach autorytet naukowca.
Muszę podkreślić jego entuzjazm, zapał, polot, energię. Był nam oddany, poświęcał się, czysty moralnie, zawsze nieskazitelny. Czasami myślałem o profesorze bardzo krytycznie. Czy był to człowiek, który lubił popisywać się, czy był obarczony kompleksem ?
Sam tworzył atmosferę niesamowitości. Lubił, gdy uczniowie tworzyli wokół niego aurę wielkiej gry, jakiegoś wiecznie improwizowanego obrzędu. Cóż więc było w tym „małym człowieczku” ubranym niemodnie? Sam nie wiem. Po prostu wierzyliśmy w to, co mówił i lubiliśmy to, co robił.
Profesor Stefan Miler
Też był kiepskim dydaktykiem, ale wspaniałym wychowawcą, kumplem, wodzem. Zawsze liberalny i tolerancyjny wobec uczniów, nie zmuszał do kucia, nie stosował surowych ocen, nie wymagał. Może to była jego główna wada? Ożywiał się , gdy realizował dział materiału zwany genetyką – stawał się wtedy naukowcem. Lubił Miler własne popisy, miał coś z aktora.
Jego lekcje – to wielkie dygresje jak w „Beniowskim” – wypełnione opowiadaniami, wspomnieniami, bo profesor był świetnym narratorem, gawędziarzem. Trzeba przyznać, że tymi dygresjami cudownie uczył, zaciekawiał, wychowywał.
Wyróżnikiem jego osobowości byłą po prostu dobroć. Czasami byłem przerażony dobrocią profesora, jego łagodnością i życzliwością. Wykorzystywał to niejeden szkolny cham. W swoich opowiadaniach profesor często powracał do swoich lat młodzieńczych i studenckich w Zurychu. O dziwo, wynikało z tych wspomnień, że profesor był wyrafinowanym dręczycielem swoich nauczycieli, gagatkiem i urwisem, pomysłodawcą małych skandalików. Wprawdzie talentu poetyckiego profesor nie miał, ale z upodobaniem pisał wiersze patetyczno-patriotyczne. Mówił zaś świetnie, był cudownym oratorem. W 1936 roku witał marszałka Rydza – Śmigłego, kiedy ten przyjechał na teren dzisiejszego lotniska w Mokrem. Był wtedy sierpień, chłopi przyjechali na tę uroczystość wozami konnymi. Profesor wystąpił w imieniu Legionistów Piłsudskiego. Wtedy nie było jeszcze mikrofonów, a czytanie z kartki nie mieściło się w głowie.