Szanowni Pedagodzy, Koleżanki i Koledzy!

Na wstępie chciałem powiedzieć kilka słów o sobie. Pochodzę z sąsiedniego Sitańca, gdzie w 1936r. ukończyłem szkołę powszechną (bo tak się do 1939 r. te szkoły nazywały) i zdałem egzamin wstępny do Państwowego Męskiego Gimnazjum im. Jana Zamoyskiego w Zamościu. Decyzja w tej sprawie nie była łatwa, ze względu na warunki materialne. Rok wcześniej nagle zmarł mój Ojciec, prowadzący zakład rzemieślniczy, co zapewniało naszej siedmioosobowej rodzinie – dostatek. Jednak po Jego śmierci sytuacja materialna  drastycznie się pogorszyła. Moją Matkę, prowadzącą karłowate gospodarstwo, po prostu nie było stać na opłatę 200 zł czesnego rocznie. Trzeba przyznać, że  dla dzieci z ubogich rodzin wysokość opłaty za naukę stanowiła najczęściej barierę nie do pokonania. Mama  jednak zgodziła się posłać mnie do szkoły średniej. Ze względu na dobre wyniki w nauce, przez cały czas korzystałem z przywileju częściowego zwolnienia z czesnego i np. w roku szkolnym 1938/1939 moje czesne wynosiło 40% wysokości opłaty. Do szkoły chodziłem pieszo, a od wiosny do jesieni jeździłem rowerem, bo tym bardziej Mama nie mogła mi zapewnić środków transportu, z czego korzystali wcześniej moi starsi bracia.

Uczniowie Gimnazjum nosili przyszyte na lewym rękawie granatowego mundurka granatowe tarcze z numerem 502 (tarcze uczniów Liceum natomiast były czerwone i miały ten sam numer). Nasze czapki szkolne również były w kolorze granatowym, z niebieską wypustką a czapki kolegów z Liceum – miały wypustki czerwone. W szkole zostałem przydzielony do klasy I A z językiem francuskim. Wychowawcą   naszym był prof. Franciszek Buszek. Pamiętam, ze On, jako wykładowca historii, stawiał bardzo wysokie wymagania dotyczące opanowania tego przedmiotu, a jednocześnie prowadził intensywną naukę dobrych manier i odpowiednich  zachowań. Język polski wykładał prof. Gajewski, a od II klasy – prof. Cieśliński. W 40 – osobowej klasie było trzech uczniów pochodzenia żydowskiego, których nazwiska w języku jidysz miały spolszczoną pisownię: Wajs, Blum i Rozen. Uczyło się z nami również kilku prawosławnych. Wszyscy oni nie uczestniczyli oczywiście z nami w lekcjach religii, prowadzonej przez katolickiego księdza, którym był doktor teologii, prefekt Wacław  Staniszewski (ten sam, który przechowywał we wrześniu 1939 roku w podziemiach kościoła św. Katarzyny Aleksandryjskiej Hołd Pruski Jana Matejki, a później był więźniem Rotundy, Sachsenchausen i Dachau), ale wszyscy się przyjaźniliśmy i nie było z naszej strony w stosunku do nich żadnych  uprzedzeń –  z racji ich pochodzenia. Nauczono nas tolerancji i szacunku do innych przekonań i wyznań.

Przede wszystkim jednak wpojono nam głęboki patriotyzm, którym emanowali nasi profesorowie. Przejawem jego był także  wielki szacunek do języka ojczystego. Nie do pomyślenia było więc byśmy ośmielili się nasz język ojczysty plugawić… Barwną postacią był wykładowca geografii – prof. Michał Pieszko. Jego powitaniem – zwyczajem panującym chyba od zawsze – był gromki okrzyk klasy: „CZEŚĆ MARSZAŁKOWI CZEŚĆ! CZEŚĆ! CZEŚĆ!” Pan profesor tolerował ten nietypowy sposób powitania z pobłażliwym uśmieszkiem.

Od nowego półrocza wszedł nowy przedmiot – łacina. Wykładowca, prof. Zajlich – zapalony marynista – wymagał, żeby oprócz typowego powitania : „SALVE MAGISTER !”, obowiązkowo wygłosić po łacinie zdania nawiązujące do tradycji morskiej. Układaliśmy więc, na początku z wielką trudnością, zdania typu np. : Mare est iter in toto orbe terrarum. We mnie samym prof. Zajlich budził jakiś niczym nie uzasadniony lęk, a  wywołany przez Niego pierwszy raz do odpowiedzi – nie zdołałem wykrztusić z siebie żadnego słowa i zostałem nazwany „turkiem”, którym to określeniem, bardzo zresztą oszczędnie, obdzielał wyjątkowych nieudaczników… Ale nauka nie poszła w las, bo z czasem zrzuciłem z siebie tego „turka” i stałem się jednym z lepszych (w klasie panowała nawet opinia, że najlepszym uczniem) z  tego przedmiotu.

Pod względem trudności,  łacina porównywalna była z matematyką, którą z kolei w sposób bardzo przystępny wtłaczał nam do głowy prof. Borkowski – nie wiadomo z jakiego powodu obdarzony przez uczniów pseudonimem „PIKSAFON”. Na wielkie uznanie zasługuje postać prof. Stefana Milera, założyciela szkolnego (wtedy) ogrodu zoologicznego. Pan profesor, z racji swojego nazwiska, poddawany był w okresie okupacji presji podpisania tzw. volkslisty, ale pozostawał nieugiętym Polakiem, wiernym swoim ideałom i nie dał się złamać. Słyszałem, że po II wojnie (ale chyba nie bezpośrednio po jej zakończeniu) zamieszkał w Warszawie, gdzie zmarł na początku lat sześćdziesiątych ubiegłego wieku.

W szkole istniała orkiestra dęta, którą założył i dyrygował prof. Bryk. W orkiestrze na klarnecie grał mój starszy brat. Prof. Pieszko kiedyś zdeklasował ten instrument i nazwał go „piszczałką”.

Nasza szkoła miała swój sztandar. Udział szkolnego sztandaru dodawał splendoru wszelkiego rodzaju uroczystościom, w obecności Dyrektora,  z udziałem nauczycieli i ponad 500 – osobowej  grupy uczniów, w  szkolnych mundurkach.

Nasz piękny sztandar podobno w czasie okupacji wygrzebała ze schowka żandarmeria niemiecka, która stacjonowała w budynku Akademii Zamojskiej. Sztandar pocięto na paski, które Niemcy wzięli sobie w charakterze trofeum…

Kilka słów chciałbym poświęcić zatrudnionym w szkole woźnym. Było ich dwóch: panowie Traczek (były legionista)  i Kokoć. Do ich obowiązków należało m.in. utrzymanie porządku w pomieszczeniach, a w ich rękach dzwonek obwieszczał początek i koniec godziny lekcyjnej. W pewnych okresach wykonywali niezbyt przyjemną dla nich (i dla uczniów) czynność ogłaszania w poszczególnych klasach wykazu kolegów, którzy w określonym terminie nie opłacili czesnego… Uczniowie Ci byli usuwani z zajęć, gdyż mogli wrócić dopiero po uiszczeniu brakującej kwoty. Niestety, nie wszyscy wracali… Rodzinę pana Kokocia w czasie okupacji spotkała wielka tragedia. Jego córka, uczennica Liceum, została skierowana przez wywiad AK, do pracy w gestapo w Zamościu. Cel był jasny – chodziło o zdobywanie wiadomości o zamiarach gestapo. Niestety, po pewnym czasie została zdemaskowana, aresztowana, a następnie wywieziona do niemieckiego obozu koncentracyjnego w  Auschwitz, gdzie została zamordowana…

W czasach gimnazjalnych  najbardziej przyjaźniłem się z uczniem wyższej klasy, Janem Mazurem – późniejszym  księdzem, a następnie biskupem ordynariuszem Diecezji Siedleckiej. Pamiętam, że przez  pewien czas mieszkał w domu pp. Jadwigi i Zygmunta Pomarańskich przy ul. Brzozowej, pomagając ich dzieciom w nauce. Moim bardzo bliskim kolegą był również mój wujeczny brat, Szczepan Głazowski ( późniejszy brat Janusz), który po ukończeniu szkoły powszechnej, wstąpił do Zakonu Franciszkanów w Niepokalanowie (w ostatnich latach – w Zamościu).

Pamiętam, ze w czerwcu 1939 r., nasza szkoła pojechała na bardzo sympatyczną wycieczkę pociągiem do Zwierzyńca. Podziwialiśmy piękne okazy przyrody i majestatyczny, wspaniały starodrzew tej urokliwej miejscowości. Przyroda mnie fascynowała, marzyłem o studiach na Wydziale Leśnictwa SGGW… Zwierzyniec był też stolicą bardzo zasłużonej dla kraju Ordynacji, założonej przez patrona naszej szkoły i powadzonej przez kilka wieków  przez Jego prawowitych następców – z wielkiego Rodu Zamoyskich. Była jednak jeszcze jedna atrakcja naszej ekskursji. Otóż na wycieczkę tym samym pociągiem wybrały się również uczennice z Żeńskiego Gimnazjum im. Marii Konopnickiej ( na tarczach szkolnych  miały numer 501), na co dzień tajemnicze i od nas  odgrodzone… Nie przypuszczaliśmy wtedy, że to już koniec naszej szkolnej i klasowej edukacji i wspólnoty…

Po kapitulacji Polski, jesienią 1939r., szkoła została przeniesiona na Nowe Miasto, a po kilku tygodniach hitlerowski okupant nakazał jej zamknięcie. Niestety, wojna i okupacja wyrządziły niepowetowane szkody. Wielu uczniów zginęło, a tym , którzy przeżyli, w dużym stopniu zniszczyła życiorysy i przekreśliła ich plany.  Praktycznie  nauka w szkołach średnich została zlikwidowana, próbowano podejmować jakąkolwiek pracę. Ja sam pracowałem w tartaku, przez jakiś czas razem z Panem profesorem Buszkiem. Część uczniów ze starszych klas znalazła później swoje miejsce  w oddziałach partyzanckich, szczególnie „Podkowy”

i ”Ciąga”. W oddziale „Ciąga” było nas pięciu kolegów z klasy: Krzysio Orczyk, Staszek Hilcher, Lucjan Rękas, Staszek Żminda i ja. Niestety, Rękas i Żminda zginęli…

Zanim tam się znalazłem, zostałem, w  początkach 1941r. aresztowany przez gestapo jako zakładnik poszukiwanego przez Niemców od kilku tygodni mego średniego  brata, należącego do Związku Walki Zbrojnej… Bardzo pomagali mi współwięźniowie, ucząc, co mam mówić przesłuchującym oprawcom. Najbardziej pomógł mi oficer rezerwy Wojska Polskiego, Ewald Adamczuk, nieludzko katowany i następnie zamordowany w niemieckm obozie koncentracyjnym – Auschwitz.

Wejście Armii Czerwonej umożliwiło uruchomienie szkolnictwa, także średniego, ale dekretem ówczesnych władz – roczniki 1920 -1924 podlegały mobilizacji i zostały w ten sposób pozbawione możliwości kontynuowania nauki i ukończenia średniej szkoły w Zamościu, powodując następny okres przerwy. Maturę zdałem dopiero po kilku latach, już w Warszawie, by następnie kontynuować swą edukację w kierunku ekonomicznym .

Wspominając okres nauki w Gimnazjum im. Kanclerza Wielkiego Koronnego i Hetmana Jana Zamoyskiego, mogę ocenić prawdziwość słów : ”a prochy hetmanów przyśniły: ze szkół ich wychodzą Polacy”.

                                                                       Stefan Ostowicz